Książkę pod tym tytułem wręczyła mi dziś z okazji urodzin z szelmowskim uśmiechem moja 22-letnia przyjaciółka Anna S. z Rydułtów. W tej samej urodzinowej paczce były jeszcze "Dzieła zebrane" Majakowskiego w oryginale tom I (masz się zmobilizować i zebrać wszystkie pozostałe 11, powiedziała Ania), kopertówka i komplet bransoletek. -Stara, wykosztowałaś się! - powiedziałam z zakłopotaniem, a głos ze wzruszenia uwiązł mi w gardle (albo przyblokowała go połykana właśnie kluska śląska z ciemnym sosem). - Stara, od trzech miesięcy kompletowałam ten prezent , więc koszty się jakoś rozłożyły! - uspokoiła mnie z kurtuazją Anna.
Bo w istocie, urodziny właściwe miałam w lipcu.
kilka starych szmat
Ale że tak z Anią się mijałyśmy, to dziś nastąpił ten dzień wręczenia. To jest takie całkiem bardzo fajne, dostać spóźnione ale drogie... yyy, znaczy ale szczere prezenty... :D
Zanim jednak przystąpię do lektury książki, której tytuł w tytule postawiłam tak śmiało, rozważę, jakie mam fantazje własne, aby później je skonfrontować z treścią powieści, a tym samym ocenić, na ilem kobietą dojrzałą jest.
Fantazja 1. Mieszczę się w brudnofioletową bluzkę z jedwabiu i wychodzę w niej obronną ręką tudzież z tarczą z egzaminu broniącego licencjat.
No i póki co fantazji mam tyle, bo reszta jest realną realnością albo po prostu brak mi wyobraźni.
Z ważnych wydarzeń to okazało się dziś że niemalże biegle mówię po francusku prostymi zdaniami. No ja się zdziwiłam, Klaudyna się zdziwiła, Remigiusz się zdziwił, a najbardziej zdziwił sie Marcin K., który swego czasu powiedział, mi że jestem prostą kobietą ze wsi z dwoma fakultetami. Jest to wierutna bzdura, gdyż fakultet mam jeden, a pech chciał, że mówię językami ludzi i aniołów. Takie przekleństwo, no.
Z refleksji ad hoc to by było na tyle, na koniec jeszcze krótka rodzinna retrospekcja. O jedzeniu, ponieważ no nie da się już w ogóle ukryć, że ten blog jest tendencyjnie lajfstajlowy. Otóż dni temu dwa przyjechała do nas kuzynka z odległej Polski (ze Złotnik, Żnina albo tam innej Bydgoszczy) i przywiozła kaczkę. -Ciociu, ugotujemy czerninę! - oznajmiła mej mamie. (Niewtajemniczonym wyjaśniam, że czernina to zupa krwi ptaszęcia, rarytas w tamtych stronach, potrawa regionalna i mniam mniam) Matka zbladła, ojciec wybuchł śmiechem, brat wziął na siebie ten cios, powiedział SPOKO, ja pojechałam do babci, gdzie moje miejsce, i tyle mnie widzieli. Dwa dni później czyli dziś, przy luźnej rozmowie pytam mej Stefanki: - Babcia, no i jak oni z tą zupą z tej krwi? Na co moja Stefanka, ze stoickim spokojem: - No mieli tam te różne przeżycia... znaczy mama nie jadła, bo mówiła, że jak zobaczyła jak tą krew się spuszcza to jej się jakoś tak słabo zrobiło, tato jak nalali to musiał po coś iść, a Tomek już coś tam przekąsił dla towarzystwa z Agnieszką. Ja nie chciałam nawet żeby mi to przynosili... No nie chciałam jakoś tego jeść. No bo wiesz... są różne kulinarne gusta... Ale ja tak jakoś... za krwią nie przepadam....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz